Walentynka dla wrocławskiego kina

Kochane kino! Nadeszły Walentynki – idealny dzień, by się wzruszać na komediach romantycznych. Ja akurat dzisiaj do Ciebie nie zajrzę, zastanowiłem się jednak, jakie w ostatnich miesiącach nowe filmy obejrzałem, i stwierdziłem, że miłości było w nich mnóstwo! Po co więc ulegać podziałom gatunkowym, skoro można odkrywać zjawiska kręcące się niekoniecznie po pierwszym planie, ale zawsze równie wartościowe?

Los zrządził, że wymienione niżej filmy oglądałem w różnych miejscach i miałem okazję porównać parę wrocławskich kin, a równocześnie multipleksów, bowiem w mieście nie ma już chyba żadnego obiektu o liczbie sal mniejszej niż cztery. Gdyby ktoś chciał protestować, wyjaśniam. Wbrew popularnemu ostatnio przekonaniu, że multipleks to duże kino z popcornem i komercyjnym repertuarem, tak naprawdę jest to po prostu kino z wieloma salami. Oczywiście nie ma dokładnego określenia, ile dokładnie wynosi to „wiele”, ale twierdzenie, że „zamiast do multipleksu, lepiej iść do Nowych Horyzontów” (dziewięciosalowych!), jest językową pomyłką.

Wrocławskie kina można podzielić na dwie grupy ze względu na ceny oraz repertuar. Z jednej strony są dwa tańsze i nieco ambitniejsze: Dolnośląskie Centrum Filmowe i Nowe Horyzonty. Pozostałe to sieciówki. Z tej drugiej grupy odwiedziłem ostatnio Multikino w Arkadach Wrocławskich. Ceny biletów nie zachęcały, ale już w kasie, a potem jeszcze przy barze kuszono mnie promocjami. Przede wszystkim miałem kupić za parę złotych gazetkę, dzięki której mógłbym mieć tańszy wstęp przy następnej wizycie. Tak mnie tym męczyli, że w końcu uległem. Przejrzałem ją później, już w domu. W środku znalazłem stronę, z której można było wyciąć kupony promocyjne. Może to legalna, uzasadniona czymś praktyka, ale wyglądało to tak, jakby pracownicy kina dobrali się do nich przede mną. Gdyby ktoś kiedyś też taką gazetkę kupował, radzę już na miejscu sprawdzić, czy nikt nie majstrował przy niej nożyczkami.

Wstęp na seanse w dwóch pozostałych wymienionych kinach jest tańszy chyba codziennie, jednak największym zainteresowaniem w DCF cieszą się środy, a w NH – poniedziałki. Bilety po 11 zł sprawiają, że już dwa dni przed seansem sala na ponad dwieście osób potrafi być prawie w całości zarezerwowana. Po ostatniej wizycie w NH zacząłem się jednak zastanawiać, czy nie ma to jakiegoś związku z niższym standardem. Sala nr 9 zaskoczyła mnie niepraktycznością foteli. Ich numery w półmroku odczytać mogłem dopiero z bardzo bliska, natomiast przez to, że siedzenia nie były składane, trudno mi się było pozbyć okruszków z mojego – ktoś chyba odreagowywał „bezpopcornowość” tego kina.

Najbardziej jednak uderzył mnie pewien brak w DCF. Co jakiś czas zaglądałem do repertuaru mojego ulubionego kina, czy nie trafili do niego „Nędznicy”. Nie doczekałem się. W poszukiwaniu winowajcy jako pierwsze do głowy przychodzi nazwisko Gutek. Słusznie czy nie – nie wnikam. Wraz z władzami miasta i tak narobił już tyle smrodu, że będę tu już zawsze widział niezdrową konkurencję.

A oto mój wybór filmów o miłości z, w przybliżeniu, ostatniego półrocza.

„Moonrise Kingdom” („Kochankowie z Księżyca” – co za okropny tytuł!).
Film o miłości dziecięcej.
Zamiast opisu wystarczyłoby podać nazwisko reżysera: Wes Anderson. Niemal oczywiste się staje, że to typowy dla niego komediodramat, w specyficzny sposób pogodny i depresyjny zarazem. Jak dla mnie, trochę brakuje mu do poziomu „The Royal Tenenbaums” i „Rushmore”, jest za to lepszy od „Podwodnego życia ze Steve’em Zissou”. Wbrew moim nadziejom Bill Murray nie położył mnie na łopatki (jak np. w „Rushmore”) – zabawniejszy był Edward Norton w stroju skauta, bardziej chłopięcy niż w jakimkolwiek innym filmie. Że Bruce Willis nie zagrał tu mordującego wszystkich twardziela, to akurat zrozumiałe.
Uwagę zwraca również muzyka i sposób jej wykorzystania. Scena tańca na plaży zapadła mi w pamięci chyba najbardziej ze wszystkich.

„Argo” („Operacja Argo” – żeby Polacy nie pomyśleli, że o Jazona chodzi).
Film o miłości do filmu.
Sam pomysł mistyfikacji przypomina „Wag the Dog”, jest jednak ta podstawowa różnica, że ten film oparty jest na faktach, co podkreślono również wykorzystaniem archiwalnych zdjęć z ulic wzburzonego Teheranu. Mimo to wyczuwa się pewne ciągoty do kina lekkiego, rozrywkowego. Paradoksalnie końcówka jest mocno przewidywalna – te rzeczywiste wydarzenia były strasznie schematyczne.
Amerykanów można podzielić na dwie grupy: tych w Iranie, którzy muszą pokonywać własne słabości, by przeżyć, i tych nijak nie zagrożonych, granych przez Alana Arkina i Johna Goodmana, którzy po zaspokojeniu głodu i pragnienia bohatersko biegną odebrać telefon w biurze. Pomiędzy nimi znajduje się główny bohater – w tej roli Ben Affleck – który przez większość filmu profesjonalnie wykonuje swoją robotę, co zbliża go do ratowanych przez niego pracowników ambasady, jednak w końcu się wyłamuje z tego trybu i przyprawia całość – również jako reżyser – odrobiną nieznośnego patosu. Przynajmniej bez fajerwerków. Kontrast między Amerykanami w niebezpieczeństwie, którzy wydają się bardziej rzeczywiści, a filmowcami z krainy marzeń mógłby być lepiej wykorzystany. Zamiast tego zapamiętam przede wszystkim kwestię: „Ar-go fuck yourself!”.

„Ted”.
Film o miłości do Flasha Gordona.
Jeśli ktoś jest wielbicielem „Głowy rodziny”, niech sobie wyobrazi, że z jego ukochanego serialu została tylko jedna postać i jest nią tytułowy Ted. Reszta waha się między charakterystycznym poczuciem humoru, z którego zasłynął Seth MacFarlane, a miałką amerykańską komedią. Mimo to nawiązania do konkretnych marek i nazwisk mających swoje miejsce w popkulturze nie pozwalają zapomnieć, że mamy tu do czynienia z kimś, kto nie unika ostrej satyry.

„Skyfall”.
Film o miłości tam, gdzie nie ma co kochać.
Co drugi odtwórca roli agenta 007 musi nie tylko zaliczać laski, ale też odgrywać sceny osobiste. George Lazenby jako Bond ożenił się i owdowiał. Timothy Dalton mścił się za okaleczenie kolegi. Daniel Craig zakochał się, stracił ukochaną, a teraz dowiadujemy się sporo o jego dzieciństwie i rodzicach. Pije i nadal bywa niedoskonały, w tym nieogolony. Oczywiście nie zabrakło wątków standardowych: główny antagonista wykrada raport Macierewicza, listę Wildsteina albo coś w tym rodzaju i zabija po kolei agentów Jej Królewskiej Mości. Zaskakująco dużo jest tu nawiązań do starych filmów z serii, również trochę śmiania się z samego siebie – np. Q tłumaczący Bondowi, że już nie robią wybuchających długopisów. Efekt końcowy jest odrobinę nierówny – czasami realistyczny, czasami nieprawdopodobny, momentami brakuje akcji – ale niezły.

„Wyszłam za mąż, zaraz wracam” (tytuł oryginalny jest krótszy, więc chyba inny).
Film o miłości przypadkowej.
Komedia romantyczna, ale na szczęście francuska, więc da się oglądać. Kilka zabawnych scen, komputerowo wygenerowany lew, przewidywalne zakończenie. Po seansie zastanawiałem się przede wszystkim, ile języków zna Diane Kruger.

„Nędznicy” („Les Misérables” – zaskakująco amerykański tytuł).
Film o miłości szlachetnej.
Musicalowa wersja znanego dramatu weszła do kin. W stosunku do książki skrótów jest tu niemało, ale większość nie razi, a niektóre wyszły nawet zgrabnie. Wizualnie (scenografia, zdjęcia, charakteryzacja) film jest świetny, muzycznie też dobry. Bałem się, że gwiazdy w głównych rolach skopią całość wokalnie, ale na szczęście Russell Crowe jako jedyny brzmiał mi, jakby się dusił. Tymczasem Hugh Jackman nie skompromitował się, a nawet miło mnie zaskoczył, Helena Bonham Carter i Sacha Baron Cohen wypadli bardzo dobrze, a do tego z charakterem, sprawnie dodając do filmu elementy humorystyczne, natomiast Anne Hathaway… jedną piosenką prawie wycisnęła ze mnie łzy – byłem zachwycony.

„Hobbit: Niezwykła podróż” („The Hobbit: An Unexpected Journey”).
Film o miłości do Tolkiena.
Czytałem książkę, „Władcę pierścieni” też… ale straciłem już orientację, co w której było. W obu łażą po jakichś kopalniach, lasach, wpadają w gości do Elronda, obradują… Przynajmniej tym razem Jackson nie stworzył nic patetycznego, chociaż może to mylne wrażenie, bo przecież na razie na ekrany weszły tylko pierwsze trzy z zapewne około dziewięciu godzin. Przy okazji utwierdziłem się w przekonaniu, że dzieła Tolkiena najlepiej by było przerobić na serial. Mimo wszystko ten film to przyjemna bajka, która… ma mój miecz.

„Poradnik pozytywnego myślenia” („Silver Linings Playbook”).
Film o miłości wśród innych problemów z głową.
Cała siła filmu – i komediowa, i dramatyczna – tkwi w dolegliwościach psychicznych bohaterów. Z ich manii, depresji, obsesji i nerwicy natręctw biorą się żywe dialogi i cała burza uczuć. Nie brak też rękoczynów. Drugoplanowy Robert De Niro miał tu więc miejsce, żeby pokazać trochę swojego, ostatnio jakby odłożonego na półkę, talentu dramatycznego. Na pochwałę zasługuje zresztą cała obsada. A wszystko przy niezłej muzyce, ze szczególną rolą Metalliki.

Z powyższych polecam „Moonrise Kingdom”, „Nędzników” i „Poradnik pozytywnego myślenia”. Dwa ostatnie lecą jeszcze w kinach. W najbliższym czasie natomiast… z miłością wybiorę się na Sputnik nad Polską – od 22 do 28 marca w DCF kolejna edycja festiwalu rosyjskich. Skoro już czekam, to pewnie o jakimś uczuciu świadczy.

, , , , , , , , , , , ,

  1. #1 by ZetKa on 14 lutego, 2013 - 16:27

    A to sputnik już w marcu? Co roku o 2 miesiące później… jeszcze się okaże, że za jakiś czas będzie w tym samym miesiącu co w Warszawie – tyle, że Warszawa będzie miała już o jeden numerek wyższą edycję :)

Dodaj komentarz